Od siedmiu lat mieszkam na Wyspach. Wyjechaliśmy wraz z mężem do Wielkiej Brytanii zaraz po ślubie. Cel był jeden, jasny i klarowny. Popracować kilka miesięcy, zarobić i odłożyć ile tylko się da, a następnie ogłosić odwrót i wrócić do Polski. Przed wyjazdem nasłuchaliśmy się wielu historii jak to znajomi znajomych albo córka kuzynki cioci (“No wiesz której, tańczyłaś z jej bratem na weselu, jak miałaś 8 lat..”) wyjechali i żyli w okropnych warunkach, a w pracy byli traktowani jak popychadła. Nie powiem, na początku nie było zbyt różowo, ale też bez tragedii! Nasza znajomość języka pozostawiała wiele do życzenia — zdawaliśmy sobie z tego świetnie sprawę. Jednak z jakichś powodów zakochaliśmy się w tym kraju. Urzekła nas otwartość mieszkańców miasteczka, w którym się osiedliliśmy. Po dwóch latach ciągłego przekładania wyjazdu do Polski na “za trzy miesiące” podjęliśmy wspólną decyzję. Jednak pod jednym warunkiem — uczymy się porządnie angielskiego i zdobywamy lepszą pracę. To już nie miało być po prostu przeżycie do powrotu do Polski. MiIeliśmy tam wrosnąć i żyć pełną piersią.
No i wrośliśmy na dobre… Mniej więcej rok po naszej decyzji o zamieszkaniu na stałe w UK, urodził się Krzyś. Zamiast rozwijać swoją zawrotną karierę, wylądowałam więc na macierzyńskim. I jak się okazało, to właśnie był początek mojej kariery na Wyspach!
Rękodzieło moją receptą na biznes
Krzyś to złote dziecko. Gdy był niemowlęciem, był niesamowicie grzeczny, przesypiał noce. A mnie już szczerze mówiąc, było trochę za wiele siedzenia w domu bezczynnie. Postanowiłam zająć się robieniem na drutach i szydełkowaniem ubranek dla Krzysia. Jakie było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że moje czapeczki, kapciuszki i sweterki podobają się nie tylko mnie, ale i moim znajomym. Największą furorę zrobił sweterek z imieniem, każda znajoma chciała taki dla swojej pociechy. Pocztą pantoflową wieść o moich dziełach hand made szybko się rozrosła. Postanowiłam, że to czas, aby zabrać się za to na poważnie. Zagłębiałam się w zasady prowadzenia polskiego biznesu w UK. Okazało się, że to prostsze niż myślałam. Dziś mąż nazywa mnie sweterkową baronową, a ja myślę nad kocykami dla maluchów…